Listy

Nie będzie to heroiczna opowieść o kobiecie, która pokonała bestię. Raczej krótka historia o dziewczynie która w pewnym momencie swojego życia stanęła przed wyborem…umrzeć czy zawalczyć…ten ostatni raz. Wybrała to drugie.

Od jakiegoś czasu interesuje mnie tematyka łamania praw człowieka. Przeczytałam wzruszające i inspirujące historie prostych ludzi, którzy mimo wszelkich przeciwieństw nie stracili  własnej godności.

Kiedy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy nieśmiało zaryzykuję stwierdzenie, że sama na sobie łamałam wszelkie prawa, z dnia na dzień. Obnażając się z godności, jakiegokolwiek poczucia własnej wartości, szacunku. Żyłam tylko w ciągłym lęku i nienawiści. Do kogo? Do świata, do innych, ale przede wszystkim do samej siebie.

Autoagresja…słowo, które towarzyszy mi od ponad dwudziestu lat. Ale żeby lepiej oddać to czym jest okaleczanie się, muszę cofnąć  się o parę lat. Nie chcę tu opowiadać całego mojego dzieciństwa. Ale o kilku wydarzeniach nie mogę nie wspomnieć.

Jednym z nich był lęk przed śmiercią. Paniczny lęk, przez który od małego cierpiałam na bezsenność. Jako dziewczynka sprawiałam wrażenie odważnej, elokwentnej i bystrej. Z czasem jednak stawałam się coraz cichsza, zamknięta w sobie i w swoim bólu. Choć w szkole byłam zawsze najlepsza, po 12 roku życia zaczęłam mieć coraz większe problemy z nauką. Ledwo udało mi się zdać maturę. Wstyd był coraz większy. Poczucie niesprawiedliwości przeplatało się z nienawiścią i obwinianiem się o całe zło tego świata. Cierpienie stawało się coraz boleśniejsze. Traciłam siły. Bałam się poprosić o jakąkolwiek pomoc…no bo przecież sama byłam sobie winna. Wszystko zaczynało być coraz trudniejsze. Relacje z rodzicami, rodzeństwem, rówieśnikami i nauka.  Zamiast poczucia bezpieczeństwa czułam tylko ogromny lęk i wstyd. Buntowałam się coraz bardziej.  Kontakt z rodziną ograniczył się do mieszkania pod jednym dachem. Nie mówiliśmy sobie już nawet zwykłego „cześć”. Mam dużo starsze rodzeństwo. Kiedy powyprowadzali się z domu znowu poczułam się opuszczona i bardzo samotna. Bałam się o swoją przyszłość, bałam się siebie, bałam się już wszystkiego. Wycofałam się kompletnie z życia. Przestałam grać na keyboardzie, śpiewać, tańczyć, pisać piosenki, uczyć się. Z niczym już sobie nie radziłam. Pojawiły się pierwsze narkotyki, alkohol, leki. Zachorowałam na bulimię. Aż w końcu zaczęłam się okaleczać. Ze wszystkich moich uzależnień, autoagresja stała się najsilniejszym. Myślałam, że znalazłam cudowny lek na całe zło…w dodatku jaki prosty! Wystarczył nóż lub żyletka i po sprawie. Ból psychiczny zastępowałam bólem fizycznym. Stało się to moim sposobem na życie. Zaczęło się bardzo niewinnie. Kilka cięć tępym scyzorykiem. Po paru tygodniach znowu, potem jeszcze raz i jeszcze. W końcu doszło do tego, że okaleczałam się kilkanaście razy dziennie. Stało się to moją obsesją, jedyną rzeczą o której myślałam, której pragnęłam, dla której żyłam. Nawet ćpanie i picie nie dawały mi tyle co okaleczanie się. Teraz jak to piszę przechodzą mnie ciarki. Jak można było sprawić, że życie zaczęło mieć wartość jednej żyletki? A jednak można było… Z czasem rozpacz była coraz większa…pustka, wstyd i osamotnienie. Czułam się brudna i poniżona. Nie potrafiłam już patrzeć na siebie w lustrze. Nie wyobrażałam sobie, że mogę być „nie pocięta”. Czułam się niechciana i nieprzydatna. Miałam kilkanaście lat a czułam się na sto. Byłam zmęczona sobą i życiem.

Mając 18 lat trafiłam na odwyk do Monaru. Ale po 10 miesiącach uciekłam zaczynając wszystko od nowa. Cały ten koszmar. Pogłębiło się  we mnie uczucie beznadziei i własnej nieudolności.

Dzięki siostrze trafiłam do wspólnoty odwykowej z siedzibą we Włoszech. Miałam 20 lat. Nie wierzyłam, że cokolwiek może mi pomóc. Ale byłam już tak zrozpaczona, że nie miałam nic do stracenia. Na przyjęcie czekałam osiem miesięcy..dłuuugich miesięcy. Nie wiem skąd miałam siłę, by tyle czekać. W końcu jednak pojechałam do domu dla dziewczyn we Włoszech. Byłam martwa w środku i było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Dawałam sobie góra miesiąc…zostałam ponad 6 lat. Co mnie zatrzymało? Chęć życia, którą widziałam w dziewczynach. Narkomankach, pogubionych kiedyś tak, jak ja. One wierzyły, że mi też się uda. O ile będąc we wspólnocie zamkniętej oczywistym był fakt nie picia i nie brania…gorzej było z jedzeniem i okaleczaniem się. Nie potrafiłam żyć inaczej, radzić sobie z uczuciami, emocjami, których nie byłam już nawet świadoma. Patrzyłam na dziewczyny, zazdroszcząc im uśmiechu i błysku w oku. Nie wierzyłam, że w przyszłości mogę być taka sama. Ale one wierzyły i na początku to musiało wystarczyć. Czemu zostałam tak długo? Tyle czasu potrzebowałam, by doprowadzić się do porządku. Chciałam też odwdzięczyć się za całe dobro i czas mi poświęcony. Nie przestałam magicznie się ciąć. Był to długi okres okupiony potem. Dziewczyny ze wspólnoty bardzo mnie wspierały i dopingowały. Próbowały mi pomóc na różne sposoby, ale to ja musiałam podjąć wyzwanie. Uwierzyć, że jest jeszcze o co walczyć. We wspólnocie po raz pierwszy poczułam się jak człowiek. Przestałam być bezimiennym ciałem. Miałam na imię Ewa. Po kilku miesiącach byłam w stanie wymówić swoje imię.. Pomału nauczyłam się odróżniać i nazywać emocje, rozmawiać o nich. Rozmawiać o tym, co mnie boli, o przeszłości i przyszłości, lękach. Odkrywałam siebie. Swój ulubiony kolor, ulubiony zespół, książkę… Pomalutku zaczynałam czuć, że coś we mnie odżywa. Jednak mimo wielu drobnych, lecz niezwykle ważnych zmian, nie potrafiłam zrezygnować z cięcia się. Pamiętam jednak pierwszy dzień kiedy tego nie zrobiłam. Byłam nim bardzo zmęczona psychicznie i kosztował mnie wiele energii, ale byłam z siebie ogromnie dumna. W ciągu ostatnich 12 lat nauczyłam się, że jeśli wyciągniesz rękę po pomoc zawsze znajdzie się ktoś, kto ją chwyci.

Przez długi czas okaleczałam się, bo byłam zagubiona. Nie akceptowałam swojego ciała. Nie potrafiłam odnaleźć własnej tożsamości. Tego, kim jestem, skąd jestem i dokąd podążam. Powoli z pomocą przychylnych mi osób znajdowałam odpowiedzi na coraz więcej pytań. Im bardziej poznawałam siebie, swoje silne i słabe strony, tym zmniejszała się potrzeba okaleczania się. W końcu zdarzało się to raz dziennie, potem raz w tygodniu, w miesiącu, pół roku…Dziś mam 32 lata. I dalej walczę. Ale już bez pętli uwiązanej na szyi. Walczę, bo jest o co. Chcę stać się kobietą przez duże „K”. Już nigdy więcej nie chcę czuć takiego upokorzenia, chcę ufać ludziom, przerwać to przeklęte koło „ofiara-kat”. Chcę pokochać swoje ciało takie jakie jest. Po prostu i zwyczajnie chcę żyć…oddychać pełną piersią. Nigdy nie sądziłam, ze i ja w końcu będę miała ten błysk w oku.  Nie jest łatwo, ale dziś wiem że mogę i że warto prosić o pomoc. Marzy mi się założenie fundacji, która pomagałaby takim osobom jak ja i naszym rodzinom. Będę próbować i mam nadzieję, że się uda. W końcu marzenia się nie spełniają…marzenia się spełnia!!!

Jest nadzieja. Odkryłam ją w sobie i chciałabym pomóc odkryć ją innym osobom.

Jeśli potrzebujesz pomocy lub chcesz po prostu pogadać…oto mój mail: swiatelkowtunelu(małpa)onet.pl

Czekam!

Posted: